W pewnym momencie sarkazm wygrywa, bo ile to można tłumaczyć?
A może faktycznie powinnam po prostu pójść na imprezę? W końcu, skoro już wyglądam i mówię, jakbym miała za sobą kilka głębszych, to mogłabym idealnie wtopić się w tłum. Nikt by się nie zorientował, a ja poczułabym się „normalnie” – w otoczeniu ludzi, którzy przez kilka godzin doświadczają tego, co ja codziennie… albo zacząć pić, żeby utopić swoje smutki — skoro codzienność już teraz wygląda jak niekończący się kac, to może chociaż alkohol złagodziłby te wszystkie frustracje.
O ironio, dopóki nie poczytałam, nie traktowałam ataksyjnych jako pijanych, moja mama chodziła i mówiła po swojemu, ale nigdy nie traktowałam tego jak upojenie alkoholowe, jej choroba była widoczna, przejrzysta i przebijała wszystko inne (wychodzi na to, że tylko dla mnie).
Zła byłam czasem na tych wszystkich pijanych — bo oni robili to CELOWO! i chcieli doświadczać braku koordynacji, bełkotliwej mowy i zataczana się na każdym kroku. Za wszelką cenę starali się naśladować coś, co dla mnie wcale nie jest zabawne, ale udręką… Świadomie wchodzili w stan, w którym jesteśmy każdego dnia, choć tego nie chcemy. Ile to razy idąc za pijanym myślałam “…teraz masz to, co ona (w domyśle moja mama) na co dzień…”
Móżdżek, a nie alkohol jest przyczyną moich piruetów na chodniku. Przyjrzyj się! Brak u mnie alkoholowych rumieńców, które zdradzają nocne szaleństwa, alkoholowych monologów krążących wśród pijanych czy piwnych oczek — każących wątpić w moją trzeźwość, a według ciebie to i tak przez alkohol!
Niestety nic nie zmieni tego, że z tym wszystkim muszę mierzyć się każdego dnia, nie mogę po prostu wrócić do domu, wytrzeźwieć i zapomnieć. Osądy bolą bardziej, niż jakiekolwiek przewrócenie się na chodniku.
Chociaż — czego ja sobie życzę? Nieoceniania po wyglądzie? Nie na tym świecie…